Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/071

Ta strona została przepisana.

i może dlatego, że szedłem przez życie o własnych siłach, walcząc o byt powszedni i sławę, znam lepiej naturę człowieka od ulubieńców fortuny. Powtarzam, że wicehrabia de Clarac nie jest tak głupi, jak się państwu zdaje. Szeroki, pusty frazes wypędził w istocie z Francyi trzeźwe słowo, doktryna, wcisnąwszy się między rozsądek a rzeczywistość, zabiła rozum, wrzawa namiętności zagłuszyła głos rozwagi. Straciliśmy poczucie prawdy, patrzymy na wszystko przez mętne szkła oderwanych od życia teoryi.
— Pan to mówi, pan, Marmontel, filozof? mówiła pani de Staël tak zdumiona, że zapomniała o energicznym gieście ręki, jakim zwykle podkreślała swoje zapytania i odpowiedzi.
— Ja to mówię, ja, Marmontel — odparł słynny dramatopisarz i nowelista.
— Pan przechodzi do czarnych?
— Nie przechodzi do czarnych, do wsteczników, kto nie powtarza za Voltaire’m i Rousseau’em bezbożnych bluźnierstw i fantastycznych dotryn socyologicznych. Znałem przecież obu tych bożków naszego świata oświeconego bardzo dobrze. Pierwszy był urodzonym szydercą, myślał, czuł jadem, drugi dziwak, samouczek, nieokrzesany, wcale nie wychowany plebejusz, nie umiejący sobie znaleźć miejsca w naszym świecie, zemścił się na cy-