Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/072

Ta strona została przepisana.

wilizacyi, która go odtrąciła, swoim niemądrymi Contrat Social. Bo ta „Umowa społeczna“ jest dziwactwem, wylęgłem w głowie fantasty.
— Wiadomo, że pan nie lubił boskiego Jana-Jakóba — odezwała się pani de Tessé.
— Nie lubiłem go, bo któż lubi człowieka, który nie lubił sam nikogo, nie szanowałem go, bo któż szanuje ojca, oddającego własne dzieci do domu podrzutków? Ale nie o to idzie. Pisarzowi, służącemu całemu narodowi, przebacza się grzechy prywatne.
— Więc o co idzie?
— O to, pani hrabino, że szyderstwa i doktryny tych bożków są szkodliwe, tem szkodliwsze, wprost zgubne, gdy wychodzą z gabinetów autorów i z salonów na ulicę, między lud nieświadomy, który bierze frazes za prawdę. Wiemy wszyscy, opowiedział nam to Montesquieu, jedyny z pisarzów francuskich XVIII stulecia, znający dobrze historyę i umiejący czytać w jej księdze ostrzegawczej, że to samo, co się u nas dziś dzieje, działo się temu lat pięćdziesiąt w Anglii. Anglicy jednak, rozważniejsi od nas, oprzytomnieli rychło i wstrzymali szalony rozpęd idei wywrotowych w samą porę. A my staczamy się z wesołym, nieopatrznym. śmiechem dzieci po pochyłości. Dokąd lecimy?
— Do światła, do wolności! — zawołała pani de Staël.