Zawrzała polemika. Przewytworni jeszcze temu dwa miesiące goście pani de Beauharnais, doskakiwali do siebie, jak walczące koguty.
Gaston tymczasem jechał z panią de Bar i z panną de Laval, ulicami Paryża, oświecone mi słabo rzadkiemi latarniami. Wieczór pogodny, jasny, błękitny obywał się doskonale bez brudnych świateł latarni. Lud wielkomiejski wyległ przed domy. W środku każdej gromadki stał ktoś na kamieniu, na krześle, na przewróconej beczce, i perorował.
— Co oni tak wrzeszczą? — zapytała pani de Bar.
— Uczą naród wolności.
— Mam dosyć tej nieznośnej polityki. Ach, jak ten Paryż zbrzydł! Najpiękniejsze, najweselsze, najprzyjemniejsze miasto w Europie zmieniło się w kłótliwy, ordynarny klub polityczny. Cały świat dysputuje, krzyczy, roznamiętnia się, jak w karczmie. Niegrzeczna, źle wychowana polityka zepsuła mi mój kochany, miły Paryż.
— Żeby się tylko na tem skończyło — zauważył Gaston.
Przez otwarte okna karety dolatywały z ulicy, z owych zbitych gromadek powtarzające się ciągle, wyrykiwane słowa: wolność, naród-suweren, podłe klechy, nikczemne arystokraty!
Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/073
Ta strona została przepisana.