Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/075

Ta strona została przepisana.
IV.

Minęła północ.
Nad Wersalem szalał wicher, niosąc na świszczących skrzydłach błyskawice i grzmoty burzy. Dygotały wszystkie drzewa, skrzypiąc, trzeszcząc, sypały się młode liście z rozkołysanych gałęzi, kwiaty i krzewy tuliły główki do ziemi, tumany kurzu pędziły ulicami marmurowej rezydencyi królów Francyi.
Szalała natura, szaleli ludzie.
W głównej sali Menus, przeznaczonej dla stanu trzeciego, srożyła się taka wrzawa, jak gdyby się wszyscy szczekacze z Palais Royal w niej zebrali, by zdać egzamin z dobrych płuc. Przeszło czterystu mężów mówiło, Krzyczało równocześnie. Oczy ich, podkrążone ciemnemi obwódkami, świeciły gorączkowo, ceglaste rumieńce podniecenia poplamiły ich twarze. Tłocząc się z dwóch stron prezydyalnego stołu, oblewali się potokiem bezładnych zdań, porwanych wykrzykników, giestykulując rękoma, nogami, głową, całęm ciałem.