Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/076

Ta strona została przepisana.

Burza rozpętanych wichrów szalała na dworze, burza zniecierpliwionych namiętności zwirowała, skłębiła, rozpaliła tę gromadę ludzi, wyczerpanych, zdenerwowanych dwumiesięczną prawie, cichą, zaciętą walką z niespodziewanym oporem stanów uprzywilejowanych.
Od szóstego maja począwszy, szły codziennie z głównej sali do sal bocznych deputacye, odezwy, projekty, codziennie wzywał stan trzeci szlachtę i duchowieństwo do zerwania mostów, dzielących synów tej samej ziemi, do zlania się w jedno ciało. Ale szlachta, wiedząc już, że mieszczaństwo dąży do zagarnięcia całej władzy, że zepchnie ją większością głosów, siłą liczby ze stopni tronu i zmieni w narzędzie swoich zamiarów, zacięła się i odpowiadała niezmiennie: nie, nie i nie! Pragniemy przebudowy państwa, odrodzenia narodu, ale nie chcemy być pachołkami mieszczan...
Potrzeba było olbrzyma woli i odwagi, aby ruszył z miejsca olbrzymich atletów, aby ich rozłączył i rzucił jednego z nich o ziemię.
I ten olbrzym znalazł się.
Na uboczu skłębionej, krzyczącej gromady stał Mirabeau z rękoma skrzyżowanemi na piersiach. Jego szpetna twarz zanurzyła się w cieniach głębokiego zamyślenia, jego pogardliwe usta zwarły się szczelnie. Coś wielkiego ważył w duszy.