Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/079

Ta strona została przepisana.

Mirabeau spojrzał z pod czoła na Sieyès’a. Wiedział, że ten chudy, suchy teoretyk w wytartych, poplamionych sukniach starego profesora, nie dbającego o wygląd zewnętrzny — miał w kieszeni piorun, który, uderzywszy, zmiażdży koronę dębu królewskiego Burbonów. Wczoraj obmyślili razem sposób zakończenia sporu między stanem trzecim a stanami uprzywilejowanymi, ułożyli razem plan hazardowego ataku. Sieyès miał piorun przy sobie... kartkę zapisanego papieru, nic więcej. Odczytanie tej kartki wystarczy, aby ancien régime wyleciał w powietrze.
— Sieyès — rzekł Mirabeau głosem przyciszonym — pókiż będziemy się namyślali, wahali? Naród niecierpliwi się, znużony jałową gadaniną swoich wybrańców? Na toż posiało nas pięć milionów wyborców do Wersalu, abyśmy się spierali o drobiazgi, o formalizmy, jak wynajęci sofiści? Powiedz pan nareszcie temu stadu wrzeszczących baranów, co trzeba uczynić, aby się wydostać na równą, prosta drogę przewrotu.
Ale Sieyès nie urodził się na trybuna, na wodza tłumów. Logiczny, subtelny, wymowny w gabinecie, tracił przytomność przed większem zebraniem.
— Sieyès! — zachęcał Mirabeau.
Sieyès wydobył z kieszeni dynamitowemi głoskami zapisaną kartę i miął ją w palcach.