Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/080

Ta strona została przepisana.

Bezradność malowała się na jego suchej twarzy, niepewne błyski migotały w jego małych, bystrych oczach.
— Rusz-że się pan! — zawołał Mirabeau z gniewem.
Sieyès rozglądał się dokoła, jak gdyby szukał drogi do ucieczki.
Wówczas wziął go Mirabeau pod ramię i zaprowadził siłą na trybunę.
Na dworze dobywał się wicher z taką wściekłością do pałacu, iż drzwi i okna drżały. Któryś z woźnych chciał przymknąć główne drzwi. Wicher pchnął podwoje, rozwarł je na oścież i wpadł do sali. Wirowały w powietrzu papiery, gazety, broszury, pióra, zmiecione ze stołów, z ławek, rozfryzowały się upudrowane peruki posłów. Szyby zaświeciły blaskiem fosforycznym błyskawicy...
— Panowie wybrańcy narodu!
Jak grzmot dudnił nad wrzawą krzyczących mężów, nad świstem wichru głos Mirabeau.
Posłowie stanu trzeciego znali już ten głos potężny, który rozkazywał, przekonywając.
— Uciszcie się! Mirabeau mówi.
Rozpłynęła się wrzawa w szmer, słabnący powoli.
— Panowie wybrańcy narodu!
Szmer wsiąknął w ciszę, która zaległa salę.