Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/084

Ta strona została przepisana.

się uchwycili tego środka, musiałaby pęknąć nić sympatyi, jaka łączyła dotąd naród z koroną. Starcie było nieuchronne, ze starcia tryśnie nienawiść, z nienawiści buchnie płomień, który niewiadomo, kogo pożre.
Głucha, duszna cisza panowała w sali. Stan trzeci czuł, że słoi w obliczu chwili historycznej, przepojonej: burza i milczał i wahał się, nie przywykły Jeszcze do wielkich hazardów politycznych.
Ale Mirabeau, wojowniczego, butnego rodu syn, który miał wojnę i burzę w krwi, którego ambicya przerastała korony i trony, którego własny ojciec nazywał „huraganem“. nie lękał się walki. Jego dusza gwałtowna szła w jej wrzawę, jak do swojego żywiołu.
— Chcecie być odrodzicielami Francyi, prawodawcami przyszłych pokoleń, heroldami wolności, a obawiacie się walki? — grzmiał jego głos. — Kogóż się obawiacie? Szlachty? Wszakże to pruchno! Duchowieństwa? Cały niższy kler złączy się z nami, bo należy pochodzeniem i sympatyami do nas, do stanu trzeciego. Króla? Nasz dobry król stanie po stronie narodu, szczęśliwy, że go uwolnimy od pijawek, od pasorzytów dworskich, że pomożemy mu uzdrowić skarb, on, najoszczędniejszy, najrządniejszy ze wszystkich władców domu burbońskiego. Niewieściem wahaniem nie zwycięża się nigdy, nigdzie i nikogo, nie