Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/095

Ta strona została przepisana.

świecający przez story, zatrważał ją głuchy łoskot grzmotu, rozdzierający bez ustannie ciszę nocy. Gdzieś, w jakieś drzewo, czy w któryś z domów wersalskich uderzył piorun. Serce królowej zadrżało.
Serce córki Maryi Teresy drżało od pewnego czasu przeczuciem wielkiego nieszczęścia. Coś strasznego szło ku niej, ku królowej Francyi, jakieś ohydne widmo zbliżało się do niej1 z wyszczerzonymi urągliwie zębami, z groźnie podniesioną ręką. Nie widziała go jeszcze, nie domyślała się, skąd, z której strony idzie, ale czuła już jego oddech grobowy.
Król spał, królowa płakała.
Było jej w tej chwili, jak gdyby ją jakiś cichy głos, z innych światów goniec, ostrzegał: podnieś się i uciekaj, uchodź czemprędzej z płonącego domu, albowiem już wali się jego dach i węże ogniste syczą dokoła ciebie...
Zdawało jej się, że widmowe blaski błyskawic, przesiąkające do sypialnej komnaty przez szczeliny storów, zlewają się w jakąś postać. Ta postać, zrazu mglista, niewyraźna, przybiera kształty dziecka, chłopczyka.
— Lulu — zawołała królowa, wyciągnąwszy ręce do tworu swojej smutnej wyobraźni.
Jej ukochany Ludwik, jej syn pierworodny odszedł w krainy cieniów. Temu dwa