sypała złotem i zaszczytami, chciwość bowiem dworaków nauczyła ją znajomości natury ludzkiej.
Ta chwila zbliżała się już. Mirabeau zapalał właśnie żagiew rewolucyi, która wydrze z rąk hojnej królowej różdżkę czarodziejską. Za kilka miesięcy przestanie ta różdżka zmieniać ubogich w bogaczów, słabych w potężnych, nieznanych w sławnych.
Królowa nie przypuszczała, że nieszczęście, które zbliżało się do niej z groźnie podniesioną ręką, urągając jej koronie, jej nietykalności, stało już obok niej. Przeczuwała tylko, że się dokoła niej dzieje coś niezwykłego. Kiedy tak spoczywała na bogatem posłaniu, wpatrzona w okna oczami, nieobeschniętemi jeszcze po łzach, co zrosiły obficie trumnę pierworodnego dziecka, zdawało jej się, że słyszy głos zmarłego syna:
— Chodź do mnie, mateczko, u mnie cicho i bezpiecznie.
Dlaczego wzywa ją duch ukochanego dziecka? Czyby jej groziło coś tak okropnego, przed czem jej duma królewska powinna się chronić aż w bezpiecznych podziemiach bazyliki Saint-Deniskiej? Czyby się naród francuski ośmielił shańbić swoją królowę, podnieść rękę... Nie, nie... Bezsenne noce ostatnich tygodni, spędzone przy łóżku konającego dziecka, zaludniły jej wyobraźnię widziadłami gorączki.
Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/101
Ta strona została przepisana.