Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/111

Ta strona została przepisana.

nowiliśmy na radzie koronnej — mówił król półgłosem, jakby do siebie. — Tak, śmiałe to posunięcie na szachownicy ostatnich wypadków, zbyt śmiałe, przyznaję. Trzeba je koniecznie cofnąć.
— Koniecznie i to natychmiast — poddawała królowa. — Za kilka godzin dowie się Paryż o dokonanym zamachu, za kilka dni obiegnie wieść o tej zbrodni całą Francyę i wszystkie żywioły niespokojne zszeregują się z okrzykiem tryumfu do walki przeciw koronie. Trzeba uderzyć natychmiast pięścią żelazną w stan trzeci, aby się to gniazdo szerszeni przekonało, że we Francyi rządzi jeszcze król.
— Uderzyć? Ale jak, czem?
Król spojrzał wzrokiem bezradnym, pytającym, na małżonkę. Ona stała przed nim wyniosła, z błyskawicami w oczach. Była piękna pięknością dojrzałej kobiety, majestatycznością postawy i gestem władczyni. Troska i ból starły z jej twarzy świeże barwy młodości, wypiły z jej ust, dawniej zawsze uprzejmie uśmiechniętych, słodycz wdzięku niewieściego, ale nie stargały jej wyrzeźbionego profilu i nie ugięły jej łabędziej szyi.
Bezradnie, nieśmiało w nią wpatrzony król w pantoflach, z podkasanymi rękawami, z uczernionymi palcami, w których trzymał jeszcze pilnik i listewkę, robił obok niej wra-