Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/125

Ta strona została przepisana.

swojego łona lub gdyby go rząd królewski był umiał pozyskać dla siebie, przyłączyłby się niewątpliwie do czarnych. Jest on jeszcze zanadto szlachcicem starego, wyszłego z mody fasonu, nie lubi narodu.
— Na nasze szczęście pcha go naprzód, niesie w objęcia narodu obrażona miłość własna i bezbrzeżna ambicya. Bez niego nie byłby stan trzeci ruszył z miejsca. Ale teraz nie trzeba go spuszczać z oka, bo niewiadomo, w którą stronę przechyli się jego nasycona ambicya. Za wiele mówi o nierozumie i ciemnocie tłumów, za mało ufa zdrowemu instynktowi ludu. Nie przekonał go boski Rousseau. Arystokrata!
Mirabeau szedł pustemi ulicami Wersalu, wdychając pełnemi płucami orzeźwiające powietrze.
Świtało. Po nocy burzliwej nastąpił świeży, pogodny, wonią kwiatów przepojony poranek czerwcowy. Drobne ptactwo świergotało już w ogrodzie, koguty piały na grzędach.
Zdjąwszy kapelusz, oddychał Mirabeau głęboko, pijąc chciwie spalonemi ustami chłodne, aromatyczne powietrze. Był niezwykle zmęczony, wyczerpany.
— Nóżki mi się chwieją, niby starej schwaconej szkapie — mruczał — hm, nadużywam sił.