Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/133

Ta strona została przepisana.

odsunął stany uprzywilejowane od rządów. Niema już innego wyjścia. Walka musi się rozpocząć.
Kiedy się Mirabeau zbliżał do bram Paryża, doleciał go szmer, jakby się wszystkie pszczoły Francyi zgromadziły nad stolicą. Brzęk kroci głosów ludzkich, zmieszanych w jednostajny gwar, wylewał się szerokiem kołem poza mury ogromnego miasta.
— Duport i Lameth pracują — błysnęło w głowie trybuna.
Zaraz za rogatkami spostrzegł zbitą kupę ludzi, a ponad tą kupą górował, stojąc na kamieniu, jakiś człowiek, który wykrzykiwał coś, giestykulując żywo. Ręce jego latały, jak śmigi wiatraka, głos huczał, jak bęben alarmowy.
Wszędzie po drodze, przed! każdym kościołem, na każdym placu, przed każdym szynkiem, na wszystkich zbiegach ulic, spotykał takie same mrowiska ludzkie; widział takich samych miotających się mówców i słyszał te same zawsze wykrzykniki: podły rząd! nikczemni arystokraci, obłudne klechy! niech żyje stan trzeci! po których następowały wybuchy dzikiej wrzawy.
Potokami lała się nienawiść ulicami Paryża.
— Duport i Lameth nie próżnowali — myślał Mirabeau.
Nie próżnowali...