Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/134

Ta strona została przepisana.

Za pieniądze swoje i Filipa Orleańskiego, rzucili na miasto wszystkich mówców ulicznych z Palais Royal i z przedmieść, przykazawszy im nie oszczędzać płuc. Paryż zmienił się w olbrzymie ognisko agitacyjne.
A policya?
Policya przypatrywała się obojętnie robocie wywrotowców. Wszakże zabronił król przeszkadzać narodowi w lekcyach wolności.
Któryś z mówców poznał Mirabeau’a.
Niech żyje Mirabeau, niech żyje ojciec ojczyzny! — zawołał uchylając kapelusza.
Tłum rzucił się do powozu, wyprzągł konie, zaprzągł się sam.
Ze wszystkich ulic i uliczek sypały się kobiety, dzieci, mieszczanie i motłoch. Matki podnosiły niemowlęta do góry, aby widziały sławnego trybuna, mężczyźni powiewali kapeluszami i czapkami, z trzaskiem otwierały się okna domów.
— Niech żyje Mirabeau!
Dom podawał domowi, ulica ulicy okrzyk radosny. Mirabeau stal w kabryolecie nad ruchliwą falą tłumu, jak stali na złocistym rydwanie wodzowie Romy, wracający do „złotej, świętej, wiecznej stolicy świata“, ozdobieni wawrzynem i purpurą zwycięzców. Z dołu, dokoła oblewał go grzmiący łoskot okrzyków i oklasków, wyciągały się do niego ręce, biegły ku niemu spojrzenia zachwycone,