z góry, z okien domów sypały się na niego kwiaty.
— Niech żyje, niech żyje!
Był sławny. Stolica Francyi witała go jak tryumfatora. Żeby go ojciec mógł widzieć w tej chwili, ten surowy, gwałtowny rodzic, który go kopał, jak się kopie krnąbrnego kundla. Żeby go mogły widzieć: żona, krewni, którzy go poniewierali, deptali, lekceważyli.
Jego duże, czarne, błyskawicami tryskające oczy, zapaliły się płomieniem tryumfu, nasyconej miłości własnej.
Odetchnął głęboko, pełną piersią.
Był szczęśliwy...
Ale oto zarysowały się na błękitnem tle pogodnego wieczoru mury Tuileryów. Dziwnie smutnie wyglądał niezamieszkany, pusty, milczący pałac królewski, wśród radosnej wrzawy ludzi. Radość paryskiego ludu zmieni się wkrótce w płacz potomków władców Francyi, tych władców, których ten sam lud witał przez szereg wieków takimi samymi okrzykami, oklaskami.
Płomienie zgasły w oczach Mirabeau’a, twarz jego zmierzchła. Był zanadto mądry, zanadto znał ludzi, by się mógł upoić, odurzyć na czas dłuższy musującem winem powodzenia, laski tłumów, wiedział, że krok tylko jeden prowadzi z Kapitolu na skałę Tarpejską.
Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/135
Ta strona została przepisana.