Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/136

Ta strona została przepisana.

Pogardliwy, drwiący uśmiech satyra, zwykły grymas jego ust zmysłowych, starł z jego oblicza blaski zachwytu, szczęścia.
— Profanum vulgus, na dobry łańcuch trzeba cię wziąć, żebyś nie kąsał jutro tego, którego dziś ubóstwiasz mówił do siebie w chwili, kiedy jego kabryolet, jego rydwan tryumfalny, zatrzymał się przed bramami pałacu Orleanów.
Z wewnątrz, z ogrodu Palais Royal dochodziły go dźwięki muzyki, śmiechy kobiet, gwar wielkiego mnóstwa bawiących się ludzi.
Wszedł.
Ogród był oświecony różnokolorowymi lampionami, wystawy i drzwi sklepów tonęły w kwiatach, wieńcach. Dokoła basenów tańczyli gwardziści francuscy z kokotkami i przekupkami, z „damami z hal“. Tysiące proletaryatu inteligentnego i nieinteligentnego oklaskiwały zręczniejsze tancerki.
Duport i Lameth pracowali dziś, jak drwale — zauważył Mirabeau. — Nie spoczęli ani godziny.
Już go spostrzeżono. Zanim miał czas rozejrzeć się po ogrodzie, ujęły go silne ręce za nogi i uniosły go w górę.
— Mirabeau, Mirabeau! — przeleciał szept nad tysiącami głów.
Ustała muzyka, przerwano tańce, tłum rozpadł się na dwie połowy, tworząc żywy szpaler.