Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/137

Ta strona została przepisana.

Tym żywym szpalerem niosły silne ręce „ojca ojczyzny“ wśród grzmotu oklasków. Tłoczyły się do niego wesołe damy, dotykając palcami jego sukien, młodsi „patryoci“ powdrapywali się na baseny, na drzewa, aby go lepiej widzieć.
— Mirabeau! — rozlewał się po ogrodzie szept podziwu.
A ten, którego pokazywano z radością narodowi, marszszył brwi, spoglądał z góry przez zmrużone powieki na swoich wielbicielów, czekając tylko chwili sposobnej, aby się uwolnić od tej owacyi. Bo dumę jego upokarzały oklaski ulicznic. A kiedy jedna z nich zawołała tuż obok niego:
— Niech nam papa Mirabeau palnie mówkę!
Zaklął zcicha. Mirabeau, przemawiający do kokot? Tak potwornie śmiesznem wydawało mu się to żądanie, że zawołał:
— Za pajaca mnie macie, za małpę, skaczącą na linie? Puśćcie mnie!
Silne ręce ustawiły go na ziemi. Szybko, nie podziękowawszy nawet swoim wielbicielom, wbiegł do sali gry pani Saint-Romain, gdzie czekali na niego Duport i Lameth.
— I cóż? Czy pan z nas zadowolony? — wołał Duport, zbliżając się do Mirabeau’a z kieliszkiem w ręku. — Urządziliśmy święto wolności.