Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/142

Ta strona została przepisana.

Dali pokój namiętnej wiedźmie polityce, która nie umie mówić spokojnie, przyzwoicie, która zmienia każdą dysputę w gorszącą, obraźliwą kłótnię. Przy dobrej kolący i, oblanej obficie doskonałemi winami, ożywionej rakietami dowcipu francuskiego, zapomnieli o swoich przekonaniach i doktrynach, i o pożarze, jaki wzniecili. Żadnemu z tych dobrze urodzonych i dobrze wychowanych „filozofów“ nie przyszło na myśl, że bawią się, dowcipkują na wulkanie, który ich wkrótce pochłonie, pożre z dziką, ślepą żarłocznością żywiołu. I żadnemu z nich nie przyszło na myśl, że oni pierwsi padną ofiarą oszalałych namiętności, które rozpętali. Nawet dalekowidzące oczy Mirabeau’a nie sięgały w tej chwili tak daleko.
W ogrodzie przemawiali tymczasem między jednymi tańcem a drugim „szczekacze“, wzywający „naród“ jawnie, bez żadnych obsłon do zdeptania szlachty, duchowieństwa i władzy królewskiej. Dziś raczył się nawet leniwy Danton odezwać. Potężny głos ludowego trybuna zgromadził dokoła niego liczną gromadę słuchaczów. Jego mowie towarzyszyły wybuchy śmiechu, wywoływane grubymi dowcipami i tłustymi, dwuznacznikami szynków, przedmieścia, ulicy, które on, prawdziwe dziecko ludu paryskiego, umiał zręcznie stosować.