Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/160

Ta strona została przepisana.

zuję równocześnie wielkiemu ministrowi ceremonii przygotować dla panów właściwe sale.
Rzekłszy to oddalił się król ze swoim dworem.
Szło za nim zdumienie sianu trzeciego. W przemówieniu drugiem brzmiały pełne, dumne akordy orędzi dawnych władców absolutnych;: „Ja“, „moi poddani“, „sam zrobię, co należy, jeżeli mi będziecie przeszkadzali“, „obędę się bez waszej pomocy, albowiem jestem sam, w swojej osobie narodem francuskim, jego dziedzicznym przedstawicielem i obrońcą jego praw“.
Nigdy nie przemawiał dobrotliwy Ludwik tak dumnie i stanowczo. Nawet jego bezbarwny, monotonny głos flegmatyka nie nadawał się do rozkazującego tonu samowładcy.
Więc ktoś inny stal za nim, kiedy układał drugie przemówienie, kłoś inny poddawał męskie słowa i despotyczne rozkazy. Podburzyli go niewątpliwie królowa, pyszna „Austryaczka“ i czarni z pomiędzy szlachty i duchowieństwa, „nienawistni wrogowie narodu“. O, z jakim ironicznym tryumfem spoglądali arystokraci na posłów staniu trzeciego! Opuszczali salę stosownie do rozkazu króla z lisim uśmiechem zadowolonej ambicyi. Zdawało im się, że zdeptali mieszczaństwo...
Sala wypróżniała się powoli. Wyszła szlachta, wyszli prałaci. Zostało tylko mieszczaństwo i część niższego kleru.