Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/167

Ta strona została przepisana.

Cazalés, dobywszy szpady, szedł prosto na tłum. Jego bok prawy zasłaniał Gaston de Clarac, lewy wicehrabia de Mirabeau, brat trybuna, zacięty arystokrata.
— Zabić psów śmierdzących, cisnąć ich ścierwo na gnój!
Psy śmierdzące torowały sobie głosem, pięścią drogę przez rozsuwający się tłum. Naród nie miał jeszcze za sobą pik i drągów, cofał się przed groźbą błyszczących szpad. Jutro, pojutrze, przyjdzie z bronią, nie cofnie się, zabije.
Obrzuceni błotem ulicy, dotarli „czarni“ do swoich powozów.
Wkrótce za nimi wyszedł z gmachu sejmowego ksiądz Maury, Demostenes duchowieństwa. Złote usta miał i głos miodowy, i temi złotemi ustami i tym głosem miodowem bronił godności duchowieństwa. Zbrodniarz, zasłużył na ukamienowanie... Jak ten podlec śmie bronić nikczemnych klechów, których nieomylny naród w swojej jedynie sprawiedliwej sprawiedliwości potępił? Nie wolno się sprzeciwiać słusznym zawsze wyrokom narodu, wolno wierzyć tylko w to, co oni do wierzenia podaje. Kto wierzy, myśli inaczej, winien zdrady... Na latarnię z nim!
Ksiądz Maury nie ma przy boku szpady, grożące pięści zbliżają się do jego piersi, błoto ulicy obryzguje jego twarz, kamienie świszczą