Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/173

Ta strona została przepisana.

Dyliżans mijały powozy, kabryolety, niesione przez owe „wściekłe“ konie, chowane, karmione rozmyślnie do jazdy szalonej. Jak te bestye szły... Iskry sypały się z ich ślepiów i z pod ich kopyt, piana umalowała im pyski i grzbiety na biało. Zdawało się, że miały u potężnych, szerokich piersi i nóg stalowych skrzydła jaskółek.
— O, podłe aryskraty — cieszył się Desmoulins. — Im także spieszno do Paryża, do czarnych, aby się naradzić, co dalej robić. Trudzicie się daremnie, zdrajcy. Już wybiła wasza ostatnia godzina. Za rok nie wy będziecie jeździli takimi powozami; jeno my, prawdziwi patryoci, prawowierni dziedzice Francyi. Was, trutnie, zaprzężemy do taczek wołów roboczych, a jeżeli się będziecie opierali, pójdziecie na latarnie.
Z taką nienawiścią spoglądał Desmoulins na mijających go arystokratów, jak gdyby miał do każdego z nich jakiś żal osobisty.
Bo dlaczegóż jeździli oni wytwornymi powozami, a on dusił się w brudnym dyliżansię, w gromadzie krzyczących, hałasujących pauprów? Dlaczego zrywali oni na drodze życia same tylko wonne kwiaty — tak mu się zdawało — a on kaleczył sobie stopy o kamienie i osty ubóstwa? Im nie odmówiłby nawet papa Duplessis, aczkolwiek był dobrym patryotą i podzielał jego przekonania, córki,