Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/174

Ta strona została przepisana.

ślicznej Lucylli, a jemu bronił przystępu do swojego domu, jak włóczędze, jak żebrakowi.
Pokurzona twarz Kamilla skurczyła się jeszcze więcej, z jego skośnych oczu tryskały w stronę wytwornych ekwipażów żółte błyski zawiści. Bolało go ogromnie lekceważenie pana Duplessis. Tyle razy już kołatał do domu zbogaconego syna chłopskiego, wstawiał się zanim jego przyjaciel Fréron, a ojciec Lucylli był nieubłagany: nie chciał ubogiego zięcia.
Gorycz bólu zalała serce Kamilla. Wcisnął się w kąt siedzenia i zamknął powieki. Dokoła niego, w dyliżansie szumiała wrzawa podochoconych patryotów, wracających tak samo, jak on z Wersalu do Paryża. Przekupki, kokoty, mówcy uliczni, racząc się wódką, rozprawiali ot tryumfie narodu, nie szczędząc płuc. Desmoulins zapomniał w tej chwili o polityce, o wolności, o patryotyźmie. Ból osobisty był mu blższym od szczęścia narodu. Milczący, skupiony w sobie dławił się żółcią nieziszczonych pragnień.
Miłość do Lucylli była jedyną poezyą jego młodości. Ona jedna rzucała jasne blaski i całe pęki kwiatów na jego bezbarwne życie wiecznie głodnego adwokata bez klientów. Polityka, dziennikarstwo, rewolucya, wlewały w jego duszę trawiące żary gorączki, ona, uśmiechnięta łagodnie słodkiemi ustami nie-