Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/175

Ta strona została przepisana.

winnej dziewczyny, tuliła go do serca miękkiem objęciem pociechy.
Kiedy tak siedział, głuchy na wrzawę hałaśliwego otoczenia, przebiegał myślą kwiecistą drogę swojej miłości: pierwsze spotkanie na ulicy — pierwsze spojrzenie — pierwszy uśmiech i rumieniec — lękliwe ukłony — rozmowa oczami z okna, z balkonu — potem pierwsze poznanie w ogrodzie Luksemburskim. Trwało kilka lat, zanim się ośmielił zbliżyć się do córki bogacza. A w końcu owe schadzki z wyznaniem miłości, z szeptami wśród cienistych alei ogrodu...
W miarę, jak się urocze obrazy przesuwały przed pamięcią zakochanego, składając się coraz wyraźniej na poemat miłości, spływała z serca Desmoulinsa gorzka żółć, ustępując miejsca tkliwymi uczuciom. Gdyby mu jakiś „podły arystokrata“ był w tej chwili pomógł do uzyskania ręki Lucylli, byłby może przebaczył wszystkim „zdrajcom“ śmiertelny grzech ich szlacheckiego pochodzenia, ich tradycyi rycerskiej. Ale któryż z „rabusiów“ zwracał uwagę na podrzędnego adwokacika i wiedział o jego cierpieniach?
Zbliżał się wieczór, kiedy dyliżans stanął w Paryżu. Zapomniawszy o głodzie — nie jadł w Wersalu obiadu — pobiegł Desmoulins na ulicę Kondeusza. Zanim zastukał do drzwi domu pana Duplessis, obejrzał się na prawo i