Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/176

Ta strona została przepisana.

lewo. Ojciec Lucylli wychodził zwykle o tej porze do miasta, do kawiarni, aż marszczył zawsze groźnie brwi, ilekroć spotkał natrętnego amanta.
Ulica była pusta. Desmoulnis wywołał portyera. Od ust sobie odejmował, ostatniego liwra oddawał stróżowi, aby zdobyć jego życzliwość napiwkiem.
— Panie wyszły? — zapytał szeptem, nie spuszczając z oka ulicy.
Już mu raz pan Duplessis pogroził kijem, a nosił laskę sękata i miał ręce muskularne, spadek po ojcu kowalu.
— Panie poszły na spacer do ogrodu Luksemburskiego — odszepnął portyer, nie mający także ochoty poznać się z laska gospodarza.
Desmoulins szukał po kieszeniach. Zaledwie kilka sous’ów udało mu się wykopać z kamizelki. Wcisnął je — cały swój majątek — w łapczywie otwartą garść portyera i poleciał do ogrodu.
— Temu spieszno do naszej Lucylki — mruczał portyer, zamykając drzwi. — Jest do czego. Dziewczyna jak obrazek i sto tysięcy liwrów w posagu. Ho, ho! I jabym pędził, żebym pięty pogubił, gdyby mnie taka bogaczka chciała.
Ogród Luksemburski roił się o tej porze spacerującymi. Chłodny wieczór, po dniu go-