Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/177

Ta strona została przepisana.

rącym, wywabił z domów tłumy mieszczan, spragnionych świeżego powietrza. Niewiele było tego świeżego powietrza w ogrodzie, pełnym kurzu, ale wspaniale drzewa dawały mieszkańcom dusznych kamienic złudzenie wsi, lasu.
Głownemi alejami posuwały się rodziny z wesołym szczebiotem dzieci, bocznemi snuły pary zakochane, omijające starannie rozgwar tłumu.
Desmoulins biegał po ogrodzie z wyciągniętym naprzód nosem, jak wyżeł, wietrzący kuropatwy. Nagle rozbłysły jego oczy blaskiem radości.
— Są!
Na kamiennej ławce, pod rozłożystym kasztanem, siedziały dwie kobiety — młodsza i starsza. Młodsza z nich, szczupła, drobna blondynka, w różowej sukni, spłonęła na jego widok rumieńcem; starsza, nieco otyła jeszcze bardzo przystojna brunetka, wyciagnęła do niego rękę z życzliwym uśmiechem.
— Już trzy dni nie miałyśmy przyjemności widzieć pana, panie Kamilu — odezwała się pani Duplessis, owa starsza, przystojna brunetka. — Obawiałyśmy się, że pan zasłabł.
— Jakie panie dobre — rzekł Desmoulins, pożerając rozkochanemi oczami zarumieniona blondynkę. — Namiętna pani polityka pochwyciła mnie w swoje szpony i niesie mnie od kilku dni na plac boju do Wersalu. Bo tam, pod bo-