Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/181

Ta strona została przepisana.

tym samym ogrodzie, w którym się dziś upajała jego szeptem miłosnym.
I nie król, nie „czarni“, nie „podli arystokraci“, nie „obłudne klechy“ zamkną go w okratowanej klatce, jak wściekłego psa, i zamordują śmiercią hańbiącą jego i Lucyllę, lecz właśnie „prawdziwi patryoci“, jego koledzy, jego przyjaciele i towarzysze w boju o wolność.
„Gamin rewolucyi“, „Voltaire ulicy“ byłby z pustotą ulicznika pokazał dziś język każdemu, ktoby mu powiedział, że ta sama żółć paszkwilu i denuncyacyi, jaką wylewał od kilku tygodni pełnemi kubłami na stany historyczne Francyi, obryzga wkrótce i jego i zabije go nikczemnie w kwiecie młodości. Pracował przecież uczciwie na wdzięczny pomnik w sercach partyotów...
Biedny Kamil, nie wiedział jeszcze, że zmiana formy rządu nie zmienia natury ludzkiej, aż kiedy się o tem dowie, będzie już za późno nawrócić.
Zachodzące słońce przeświecało złotym blaskiem przez wierzchołki drzew ogrodu Luksemburskiego. Trzeba się było pożegnać... Pan Duplessis wracał o tej porze z kawiarni i gniewał się bardzo, gdy nie zastał w domu żony i córki.
— Do widzenia... do widzenia... jeszcze raz do widzenia... jutro... na tem samem miejscu... pamiętaj... nie zapomnij...