Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/183

Ta strona została przepisana.

umiem to wszystko na pamięć. Jesteś okropnie naiwny, mój Kamilku.
— Widzę, że mnie chcesz wypędzić z kawiarni — fuknął Desmoulins, namarszczywszy się, jak obrażone dziecko.
— Każ cobie podać porcyę szynki. Wyborna dziś. I chleb wyjątkowo smaczny. Będziesz, mniej drażliwy, gdy oddasz temu żarłokowi żołądkowi, co mu się należy. Żeby można wymyślić jaką rewolucyę na żołądek! Ale ten tyran kpi sobie nawet z armat. Nikt tego despoty nie nauczy rozumu.
Desmoulins połykał szynkę i chleb z żarłocznością młodego głodu, a Danton robił tymczasem przegląd wesołych dziewcząt, obnoszących po ogrodzie swoje wdzięki i swój zuchwały bezwstyd.
— Za wiele w Paryżu ładnych dziewcząt — mówił, obrzucając wesołe damy wzrokiem pożądliwym. — I ta brunetka z wąsikami mi się podoba, i owa blondynka w niebieskim kapeluszu wcale niczego, i szatynka z rozkosznymi pieprzykiem na górnej wardze i dwadzieścia, trzydzieści, sto innych. Jaka szkoda, że nie urodziłem się baszą tureckim.
— Masz taką dobrą, zacną żonę, Jerzy — strofował Desmoulins przyjaciela.
— Nie mówię, żeby pani Danton była złą kobietą, kocham ją nawet, jak ci wiadomo.