Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/186

Ta strona została przepisana.

— Kiedy przyjdzie nareszcie ta upragniona burza, która oczyści powietrze Francyi? — pytał Desmoulins, słuchający z zapartym oddechem.
— Jutro, pojutrze, za miesiąc, za rok, nie wiem. Będzie to zależało od niedołęstwa króla i od naszej odwagi. Tymczasem nie żałuj pióra, pluj, bryzgał, lei po swojemu, jak ty to umiesz, żółć, truciznę, ślinę, błoto na królowę, na braci królewskich, na dworaków, na arystokratów i klechów. Nic przebieraj w słowach. Niech naród przywyknie do bezwzględnej krytyki. niech się nauczy gardzić tymi, na których dotąd spoglądał z dołu ze czcią, jak się spogląda na błyszczące szczyty społeczne; niech przesiąknie na wskroś nienawiścią do całej przeszłości Francyi. Wszyscy są łajdakami, rabusiami, zbrodniarzami, rozumiesz, wszyscy, oprócz nas, patryotów. Tylko my jedni posiadamy cnoty ludzkie, anielskie, boskie. Rozumiesz?
— A król? zapytał Desmoulins szeptem.
Króla nie tykaj, raz dlatego, że mógłby cię zamknąć w Bastylii, a potem dlatego, że jest nam jeszcze potrzebny. Tylko pod rządami takiego króla, jak Ludwik, możemy zwyciężyć. Gdy nam ten baran przestanie być potrzebny, znajdę na niego sposób.
— Ty? — rzekł Desmoulins zdziwiony. — Twoje lenistwo nie znosi trudu.