Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/205

Ta strona została przepisana.

wyroiła się na miasto cała hałastra, obawiająca się w czasach spokojnych światła dziennego.
— Do broni!
Na takie hasło czekały tylko bezdomne, głodem przymierające zuchy. Niech poczują w garści broń, a znajdzie się wszystko, czego pragną, czego im ta podła, sacré policya nie pozwala zabierać. Dziś straciła policya głowę, olbrzymia fala rozkołysanego miasta zmiotła ją z ulic, jak niepotrzebnie zawadzające graty. Strażnicy pochowali się gdzieś. Więc żwawo do roboty! Naród wzywa: do broni! Mało-ż to broni w sklepach puszkarskich?
Uzbrojona w drągi, rozbiegła się hałastra po głównych ulicach Paryża. W przeciągu godziny świeciły wszystkie magazyny puszkarskie pustkami. Który kupiec opierał się „uzbroić dobrowolnie patryotów“, dostawał kijem po łbie, albo nożem pod żebro. Przy robocie trzeba się posilić, napić, by nie zemdleć. Piekarnie, wędliniarnie, szynki, miały tego dnia wielkie mnóstwo nieproszonych gości, płacących za chleb, za wódkę, za kiełbasę śmiechem, klątwą, kułakiem.
Zbliżał się już wieczór, kiedy ulicą Richelieu’ego ku bulwarom zaczęła się toczyć fala podnieconego tłumu, który rósł z każdą minutą. Starcy i dzieci, kobiety i mężczyźni