Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/207

Ta strona została przepisana.

ryczał jakiś patryota z Palais Royal, a tłum wiórował mu: ahi! Poverá nobilitá!
Z pieśnią wyzywającą, z nieustannymi okrzykami: vive Necker, vive le duc d’Orlèans! wpłynęła szumiąca fala tryumfującego narodu z bulwarów w ulicę św. Marcina, stamtąd w ulicę św. Honoryusza, skąd rozlała się szeroko po placu Vendôme. Tu stał książę de Lambesc z oddziałem: Royal-Allemand i z dragonami z Noailles.
Książę na siwymi koniu, w szarym mundurze, bez pistoletów w olstrach, z szablą tylko przy boku, obrzucił wprawnem okiem żołnierza morze głów ludzkich. Gdziekolwiek spojrzał — kapelusze, czapki, czepce, tu i owdzie pochodnie, lufy strzelb, szable, piki, pięści, wyciągnięte z groźbą w stronę wojska. Zdawało się, że tłum zdusi samą siłą liczby gromadkę kawalerzystów.
Ale księcia nie przeraziły tysiące krzyczących demonstrantów. Widział on, że szwadron regularnego, karnego żołnierza rozpędzi tłum stutysięczny, atakujący bez wodza i komendy, na oślep, bez, porządku. Wystarczy położyć kilkunastu na bruk, aby reszta pierzchła w popłochu.
Książę de Lambesc rozważał chwilę. Kazano mu czuwać nad porządkiem w mieście, ale zakazano używać broni palnej i siecznej. Gdyby jedna głowa francuska spadła pod mie-