Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/208

Ta strona została przepisana.

czem żołnierskim, będzie odpowiadał przed sądem wojennym. Wolno mu tylko rozbijać zbiegowisko szarżą koni. Taka była wyraźna wola króla.
On sami zresztą nie użyłby w takich razach nigdy broni palnej. Trzeba być barbarzyńcą, chamem, by strzelać do kobiet, dzieci i starców, a on, doskonale wychowany i oświecony szlachcic XVIII stulecia, nie był barbarzyńcą, ani chamem.
Tłum, ośmielany spokojną, wyczekującą postawą wojska, oblewał zewsząd oddział kawalerzystów coraz bliżej, bliżej, obejmując go groźnymi pierścieniem. Już go dotykał, już smagał jego boki obelgą.
— Z koni, podłe najmity! Na kolana przed narodem francuskim, którego chleb jecie!
Teraz, odezwała się komenda, zagrzmiała salwa, — Niemcy i dragoni strzelili w powietrze. Powtórnie odezwała się komenda — żołnierz pochylił się w siodle i rzucił się na tłum, prując go piersiami koni.
Rozpadł się zwarty tłum na strzępy. Biusty: Nekera i księcia Orleańskiego, runąwszy na bruk, rozsypały się skorupami, kobiety, dzieci, uciekały w boczne ulice. Z tłumu padły strzały; trzech Niemców zwaliło się z siodeł. Plac Vendôme opróżnił się, opustoszał.
Stało się zadość woli króla, nie przelała się ani jedna kropla krwi francuskiej, zginęło