Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/211

Ta strona została przepisana.

oblewając obficie wódką i winem „pierwszą wygraną’bitwę“.
Patryoci bawili się, a spokojni mieszkańcy Paryża, nie biorący udziału w polityce, dygotali ze strachu. Nikt z dorosłych nie zmrużył tej nocy oka. Spały tylko dzieci; rodzice czuwali.
Jakże nie mieli czuwać, kiedy na ulicy rozlegały się bezustannie: krzyki, strzały łomotania do drzwi do bram domów. W imię Ojca i Syna... noc św. Bartłomieja... Mężczyźni zbroili się, kobiety płakały.
Nie noc św. Bartłomieja urządzili „czarni“, jeno kanalia przedmieść, cała czeladź szatana, rzuciła się na miasto, jak na gród zdobyty.
Policya pochowała się, wojsko wracało do Wersalu, nie było dziś w Paryżu nikogo, ktoby potrafił wziąć rozjuszonego byka anarchii na łańcuch. Teraz sobie żarłoczna, głodna hołota pohula. Czekała długo na tak świetna sposobność bezkarnego rabunku. Od czasu nieudatnego ataku na fabrykę Rèveillona zachowywała się spokojnie, przyczaiwszy się w zaułkach przedmieść. Okrutnie biły te juchy żołdaki.
Ale dziś się żołnierze, wierni koronie, zohydzonymi w narodzie katami, a oni, złodzieje, rabusie, mordercy, patryotami. Szli prze-