Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/226

Ta strona została przepisana.

Margrabia uśmiechnął się uśmiechem! dorosłego człowieka, którego bawią pocieszne skoki dziecka.
Pochylony ku przodowi, słuchał. Na skrajach miasta, dokoła czerwieniło się niebo łunami pożarów. Margrabia nie wiedział, że to naród palił te „przeklęte komory celne“, których chciwa ręka podnosiła ceny wina i chleba. Coś działo się w mieście, coś tam kipiało, wrzało, jakieś szmery, jakby dalekiej wrzawy echa dopływały do fortecy, ale cóż jego, komendanta Bastylii, mogły obchodzić awantury uliczne? Jego obowiązkiem było strzedz warowni, a warownie obejmowała zewsząd uroczysta cisza nocy. Nie było widać, słychać nic podejrzanego.
— Jacyś pijani awanturnicy strzelali prawdopodobnie dla zabawy — rzekł komendant do otaczających go oficerów. — Straż alarmowała nas niepotrzebnie. Dobranoc panom.
Była godzina ósma zrana, kiedy go służący obudził.
— W mieście spokojnie? zapytał, przecierając oczy.
— W mieście wrze, jak wczoraj i przedwczoraj — odpowiedział służący.
— Czy jest co nowego?
— Przed mostem czeka deputacya, która prosi pana margrabiego o posłuchanie.
— Jaka deputacya?