Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/228

Ta strona została przepisana.

żdego, kto się do niej zbliży w zamiarach nieprzyjaznych. Proszę, panowie, brama otwarta.
Ale pan de Launay był tak samo, jak król, jak książę de Lambesc, jak pan de Crosne i pan de Solmbreuil, jak cała wogóle szlachta przedrewolucyjna, zanadto dobrze wychowanym, zanadto światowcem, by się mógł zdobyć na szorstko stanowczy ton żołnierza. Zgrzeszyłby ciężko przeciwko kodeksowi dobrego wychowalnia, gdyby się okazał nieuprzejmym względem deputacyj. Nietylko wysłuchał posłów życzliwie, lecz zaprosił ich nawet na śniadanie i oprowadził po warowni. Był przecież gospodarzem Bastylii, a oni jego gośćmi.
A nietylko wytwornym światowcem był pan de Lunay. I jego duszę zapłodiła filozofia ideami humanitarnemi. Rozumie się, że nie będzie strzelał do gromadki szaleńców. Nie jest zbójem, barbarzyńca.
Armaty cofnął z murów, załodze kazał przysiądz, iż użyje broni tylko w ostateczności.
Zadowoleni z siebie, pożegnali się komendant i wysłańcy ratusza. Burza zażegnana — wierzyli.
Około godziny dziesiątej ukazała się przy moście zwodzonymi gromada uzbrojonych ludzi. Z góry, z wież warowni robili ci ludzie wrażenie garstki liliputów. Coś krzyczeli, wygrażali kotuś pięściami.