Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/229

Ta strona została przepisana.

Niech sobie krzyczą, wygrażają...
Po pewnym czasie zaczęli strzelać, mierząc w górę ku wierzom, gdzie stał komendant z oficerami.
Niech sobie strzelają, niech obsypują mury grochem. Bo jak niewinny, groch odpadły kule od kamiennego potwora. Niewiele z nich sięgało db szczytu wież. Albo lichą broń posiadali ci jacyś tam awanturnicy, albo nie mieli wyobrażenia o sztuce strzelania.
Tych „jakichś tam awanturników“, jak komendant nazwał atakujących, przybywało coraz więcej. Z ulicy św. Antoniego nadbiegali: robotnicy, szewcy, stolarze, kowale, sklepikarze, przekupnie uliczni i różni inni patryoci podmiejscy. Część ich brała udział we wczorajszych rabunkach, część należała do gatunku urodzonych awanturników, którzy lecą wszędzie, gdzie się ktoś bije, gdzie ktoś coś burzy.
Z obojętnością starego żołnierza przypatrywała się załoga Bastylii bezładnej strzelaninie ludzi, nieobytych z bronią. Dwie godziny trwało już pukanie, a ani jednia kula nile trafiła dotąd nikogo.
Zniecierpliwiło to szturmujących. Zapach prochu, nieznany im dotąd narkotyk, odurzył ich. huk strzałów i milczący, pogardliwy opór warowni podniecił ich apetyt zdobywczy. Co było kwiatem kultury XVIII stulecia, pobła-