Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/230

Ta strona została przepisana.

żliwość, cierpliwość komendanta, wydawało się patryotom z przedmieścia tchórzostwem, strachem.
— Wziąć tego zdychającego smoka!
Ala jak go wziąć, czem? Pan de Launay, widząc, że wzburzony tłum rośnie przy moście zwodzonym, kazał zmów armaty skierować na miasto. Dotrzymał słowa wysłańcom ratusza. Zaczął myśleć o obronie dopiero wtedy, kiedy go zaczepiono. Ale nie będzie jeszcze strzelał, zaczeka... Może ktoś wytłumaczy ludowi, że nie można brać fortecy bez artyleryi i inżynieryi.
Jedynym jednak doradcą szturmujących była w tej chwili ślepa namiętność, która nie zna przeszkód. Ktoś zawołał: Zgasić zapalone lonty, obezwładnić armaty wodą. Pompierów nam dajcie! — Nadbiegli pompierowie z najbliższej stacyi — wycelowali sikawki ma szczyty wież, tam gdzie stały działa — węże wodniste nie sięgały nawet do połowy murów. Załoga śmiała się, a lud pienił się z wściekłości.
Inny, improwizowany naprędce generał, piwowar Santerre, krzyknął: Zalejmy Bastylię olejem przesyconym fosforem, spalmy tę jaskinię despotyzmu!
Co chwila wylatywały z tłumu, wśród wrzawy, krzyków i strzelaniny, nowe pomysły, coraz dziwaczniejsze, śmieszniejsze.