Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/232

Ta strona została przepisana.

jeżeli tłum wtargnie na drugi dziedziniec. Hańba tchórza i zdrajcy spadnie na pańskie siwe włosy.
Komendant drgnął. Tchórzem, nie był. Jeżeli oszczędzał dotąd bezładnego tłumu, powodował się tylko danem słowem i uczuciami humanitarnemi swojej epoki. Ale dosyć w istocie tej czułostkowości filozoficznej, na której się atakujący tłum nic a nic nie rozumiał. Już dosięgała jakaś celniejsza, kula i zraniła jednego z inwalidów, a z dołu nadpływał nieustający ryk: Na latarnię komendanta i Szwajcarów!
Zadrgało powietrze, zabrzęczały wszystkie szyby w domach sąsiednich, słupy białego dymu podniosły się z wież.
Bastylia przemówiła piorunami armat.
Rozległ się suchy trzask salwy, jednej, drugiej.
Szwajcarowie strzelali celnie.
Tłum skłębił się i wytoczył się z dziedzińca, jak, gdyby go huragan wymiótł. Na placu została tylko gromadka żołnierzy z dowódcą swoim, z Elie’m.
Drżała Bastylia, drżały otaczające ją domy od strzałów armatnich, sypały się z góry celne kule Szwajcarów, a na dole przy pierwszym moście, miotał się bezradny tłum w bezsilnej wściekłości. Nie mogąc zdusić kamiennego potwora, ziejącego ogniem, plującego żelazem,