Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/234

Ta strona została przepisana.

Na tę rozpustę oszalałej, bezradnej dzikości patrzał oficer Elie, patrzał obywatel Hullin. Obydwaj należeli do gatunku uczciwych entuzyastów wolności.
Ellie spojrzał na Hullina, Hullin na Elie’go. Wzruszyli ramionami.
Z takiem wojskiem można tylko palić, grabię i mordować bezbronnych — odezwał się — fortece drwią z bezsilnego gniewu niesfornego tłumu.
— Nie oglądajmy się na tę hałastrę — rzekł Hullin. — Mamy gwardzistów francuskich, mamy armaty.
— Za mało nas i armat, nie damy rady.
Oni nie dadzą rady, chociażby rozbijali czerepami, gryźli zębami mury Bastylii, ale kamiennego potwora weźmie inna potęga, przychodząca ludziom, z pomocą w wielkich momentach historycznych.
Ze wszystkich ulic i uliczek wpływał na plac Bastylii nieustający potok ludzi. Z góry, z wież warowni było widać morze głów, czapek, kapeluszów, czepców, wachlarzów. Duchowni i szlachta, mieszczanie i proletaryat, starcy, kobiety i dzieci, wytworne damy i gałganiarki, panny z najlepszych domów i ulicznice — tłoczyli się, zmieszali się z sobą, ramię przy ramieniu, tworząc olbrzymie, barwne mrowisko.