Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/235

Ta strona została przepisana.

Sto tysięcy oczu objęło spojrzeniem nienawistnem fortecę, ponury symbol despotyzmu. Gdyby się te spojrzenia mogły były zmienić w węże błyskawic, w kule, w pociski, spłonęłaby, rozpadłaby się Bastylia w jednej chwili.
Bo Paryż nienawidził tego kamiennego potwora. Pięćset lat spoglądał na niego z drżeniem, z zabobonną trwogą omijając go z daleka, Przez pięćset lat zamykała duma i polityka królów, sprawiedliwość i samowola ministrów, zemsta metres książęcych, złość żon, znudzonych mężami, surowość rodziców, karzących dzieci nieposłuszne lub marnotrawne, — winnych i niewinnych w jego wilgotnych norach. Każdy kamień tego bezlitosnego więzienia płakał łzami, skarżył się westchnieniami, jękami ludzkiemi. Wieczorami, nocami szły z kazamat do nieba, do Sędziego sędziów, ciche modlitwy nieszczęśliwych, których mądrość lub złość człowieka osadziła w klatce, jak szkodliwe zwierzęta. Tu przesmucił Le Masque de fer lat czterdzieści pięć za to, że był zanadto podobny do Ludwika XIV, tu gnił Latude lat trzydzieści cztery za to, że się naraził pani de Pampadour. Nie było we Francyi ani jednej rodziny wybitniejszej, któraby nie miała swoich łez w Bastylii.
Więc kiedy nad Paryżem runęła wieść zdumiewająca, szalona, że „naród szturmuje