Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/236

Ta strona została przepisana.

Bastylię“, chciało całe miasto być świadkiem tego niespodziewanego widowiska. Wszystkie filozofujące księżne, margrabinę, hrabinę, wszyscy filozofowie, patryoci i niezadowoleni, bez różnicy stanów, biegli pospołu z gaminami ulicy i z drapichrustami, wietrzącymi w tłoku łatwy łup, na plac Bastylii, aby ucieszyć oczy i dusze niezwykłym, dramatem. Życzenia stu tysięcy serc zlały się w jeden wielki okrzyk: à bas la Bastille! przepadnij, zgiń na zawsze, straszliwa zmoro, coś gniotła, szarpała piersi Paryża przez pięć wieków!
I krzyk ten usłyszał Ten, co karze ostatecznie zawsze wszelką nieprawość ludzką, co bije wnuków za winy dziadów. On wziął ten krzyk w ręce nierychliwe ale sprawiedliwe i cisnął go na fortecę, iż zadrżały z, trwogi odważne serca starych żołnierzów, iż przebudziło się w ich twardych duszach sumienie.
Z góry, z wieży patrzał na bezbrzeżne mrowisko ludzkie pan de Launay, patrzyli inwalidzi oczami przerażonemi. Zdawało się im, że cały Paryż, cała Francya wali się na nich „na garstkę straceńców“. Zdzierżą-ż oni takiej potędze? Szaleństwo! Ten, który karze ostatecznie wszelką nieprawość ludzką, rzucił na oczy ich tuman trwogi, iż nie widzieli, że fortecę ostrzeliwało zaledwie tysiąc strzelb nieudolnych. Reszta, sto tysięcy, stała bezczynna.