Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/239

Ta strona została przepisana.

I zdawało im się, że słyszą góry, z nieba głos piorunowy: zdrajcy, swoich, tej samej ziemi dzieci, chcecie mordować, we własnej krwi chcecie unurzać ręce zbrodnicze? Hańba wam, klątwa wam!
Opuścił szpadę pan de Launay, opuścili karabiny inwalidzi. Byli Francuzami. Tam, na placu w mrowisku ludzkiem, co falowało, jak łan dojrzałego zboża, stali ich krewni, przyjaciele, stały ich żony, siostry, dzieci. Mieli-ż się splamić zbrodnią Kaina? Gdyby im król rozkazał.... Ale dobry Ludwik powstrzymałby niewątpliwie rozlew bratniej krwi, gdyby był w Paryżu...
— Komendancie, tam stoi Paryż, Francuzi, patryoci, nasi — odezwał się jeden z inwalidów.
Pan de Launay milczał. Komendant, którego obowiązkiem zginąć pod gruzami fortecy, walczył w jego duszy z człowiekiem, z Francuzem.
Na dole ryczał tłum: na latarnię komendanta i całą załogę! Srożyła się coraz rzęsistsza strzelanina, a na górze przestał komendant zagrzewać do dalszej obrony i inwalidzi wstrzymali ogień.
Strzelali tylko Szwajcarowie. Oni nie są Francuzami, ich nie obchodzi nic Paryż, patryotyzm francuski, rewolucya. Oni są najemnymi żołnierzami, zapłacono ich za zimną krew