Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/245

Ta strona została przepisana.

Pan de Launay przetarł oczy. Pochwycił szybko zapalony lont, skoczył do drzwi lochów, gdzie leżały prochy. Wysadzi Bazylię w powietrze, zmieni czwartą część Paryża w kupę gruzu, zginie sam z rodziną, z załogą, ale ocali honor żołnierza.
Wejścia do lochów strzegło dwóch inwalidów, Ferrand i Béquard. Widząc komendanta z zapalonym w ręku lontem, zagrodzili mu drogę bagnetami.
— Odstąpcie, zuchwali! — krzyknął komendant.
— Nie puścimy! — odpowiedzieli żołnierze.
Nie puścili.
Już wpadli „zwycięzcy“ na dziedziniec. Przodem biegli Elie, Hullin na czele gwardzistów francuskich. Biegli przodem, aby zabezpieczyć załogę przed groźną radością „zwycięzców“. Żołnierzami byli, dali słowo, chcieli dotrzymać umowy, którą podjęli. Przypadłby do oficerów, objęli ich, ściskali, całowali na znak zgody, przyjaźni: Nie lękajcie się, włos nie spadnie wam z głowy, my za to odpowiadamy!
Ale gromadkę żołnierzów parła z tyłu olbrzymia fala tłumu, oblała ich ze wszystkich stron, zalała. I ci, co strzelali do murów fortecy, i ci, co przypatrywali się z bliska, bezczynnie, niezwykłemu widowisku — kanalia