Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/247

Ta strona została przepisana.

uczciwie zasłużyli. Gdyby nie ich opór, nie byłaby się Bastylia poddała. Wieńcami obywatelskimi powinni ich patryoci ozdobić. Tak się spodziewali.
Spostrzeżono ich.
Pięściami, drągami, kolbami dziękowali patryoci inwalidom za ich patryotyzm. Okrwawionych, okaleczonych, w mundurach, poszarpanych na strzępy, otoczyli ich, aby ich zaprowadzić do ratusza, jako żywe świadectwo odniesionego zwycięstwa.
Ale gdzie podział się ten „zdrajca, ten łotr, ten rozbójnik, ten krwiożerczy tygrys“, który ośmielił się strzelać do narodu? Dawać go, abyśmy go mogli czemprędzej powiesić!
Pan de Launay siedział na zrębie muru z głową pochyloną. Siedział bez ruchu, bez czucia, bez myśli, jak człowiek umarły. Wstyd wypłoszył z niego duszę.
Był w skromnym, szarym surducie bez orderów, bez oznak komendanta. Wzięto go za jakiegoś sługę fortecy. Nareszcie poznał go ktoś. Kilku drabów rzuciło się na niego.
— Pilnuj komendanta — krzyknął Elie na Hullina. — To bydło rozszarpie go.
Hullin, herkulesowego wzrostu i herkulesowych sil, skoczył na pomoc komendantowi wyrwał go z rąk „zwycięzców“.
— Nie waszą rzeczą sądzić — wołał. — Komitet obywatelski rozprawi się w ratuszu z tymi, którzy zawinili.