Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/248

Ta strona została przepisana.

Zdruzgotawszy, zniszczywszy w Bastylii wszystko, co można było zdruzgotać, zniszczyć, ruszyli zwycięzcy do ratusza, prowadząc z sobą jeńców.
Tłum rósł po drodze, a każdy nowo przybywający patryota chciał wziąć udział w zwycięstwie. Nie mogąc mścić się na „zdobytej“ już fortecy, mścił się na jej bezbronnej załodze. Grad kamieni, deszcz błota sypał się ze wszystkich stron na żołnierzów. Bliżsi doskakiwali do nich, bili ich pięściami, targali na nich mundury, „liberyę despoty“. Zacieklejsi kłuli ich pikami, cięli szablami. Kobiety biegły za nimi, wrzeszcząc:
— Noża! noża!
Zanim straszny pochód dotarł do ratusza, zginęło na bruku dwóch żołnierzów i czterech oficerów.
Kapral Ferrand, jeden z tych, który powstrzymał komendanta przy wejściu do lochów z prochami, podniósł rękę, chcąc przemówić do ludu. Jeszcze nie zdążył otworzyć ust, kiedy jego ręka spadła w rynsztok. Uciął ją jakiś patryota.
Komendanta strzegł Hullin więcej niż siebie, szamocąc się z patryotami. Chwytał ręce, które biły pana de Launay po twarzy, zdzierały z niego suknie, wyrywały mu garściami włosy z głowy, odtrącał szpadą piki i szable, rozbijał piersiami, plecami zawierające się do-