Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/249

Ta strona została przepisana.

koła niego kupy. Pot spływał strumieniami z jego czoła, oddychał coraz szybciej, zdyszany, ochrypły od próśb, nawoływań, od krzyku:
— Bądźcie uczciwymi ludźmi, szanujcie dane słowo!
Jego ramiona herkulesowe słabły, omdlewały. Party z przodu, z tyłu, z boków, padł na bruk, znużony śmiertelnie. Fala rozjuszonego zapachem, przelanej krwi i bezkarnością zbrodni pijanego ludu, przewaliła się po nim i runęła na komendanta. Bity po twarzy, oplwany, poraniony margrabia miał dosyć tej męki. Ciężko ukarał go bóg wojny za niespełnienie obowiązku żołnierskiego. Chciał umrzeć, byle prędzej, natychmiast... Kopnął najbliższego sprawcę w brzuch, wołając:
— Zabijcie mnie już raz!
Dziesięć bagnetów przeszyło jego pierś, dziesięć szabel spadło na jego głowę...
Zamordować „czarnego, śmierdzącego arystokratę“ to za mało dla potryotów z ludu. Trzeba jeszcze jego trupa znieważyć... Stygnące, okrwawione zwłoki zaciągnięto w rynsztok, omazano błotem, pokłuto pikami.
Jeszcze nie dosyć.... Zdrajca obraził szlachetnego patryotę, kopnął go w brzuch; uciąć mu za to nikczemny łeb. Hej, Desnot, obywatelu, bracie, masz szablę, spełnij czyn patryotyczuy, zasłuż się dla ojczyzny! Należy ci się słusznie nagroda za zniewagę.