Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/254

Ta strona została przepisana.

dziennie ma się sposobność widzieć zorzę wschodzącej wolności. Poleciały obie, pojechały.
Po raz wtóry przeciągnął nad miastem głuchy łoskot dalekich strzałów armatnich.
— Nierozważna dziewczyna, nie wie, że wolność ulicy nie jest wolnością salonów, nie dysputuje ona, lecz zabija. Do widzenia, kuzynko.
— Zostawiasz mnie samą, w tak ciężkiej chwili?
— Wrócę natychmiast — odpowiedział Gaston. — Jesteś bezpieczniejszą wśród czterech ścian, aniżeli panna de Laval na ulicy. Poszukam jej i wrócę z nią. Tymczasem nie otwieraj nikomu, nie przyjmuj nikogo nieznajomego.
Przed hotelem otaczał jego kabryolet tłum obdartusów. Kiedy chciał wsiadać, pochwyciło dwóch drabów konie za cugle.
— Piechotką, arystokrato, piechotką — zawołał jakiś wyrostek. — Widzicie go, służkę despoty, będzie się rozbijał kabryoletami po ulicach, kiedy porządny naród chodzi pieszo. Krzycz zaraz: niech żyje stan trzeci! jeżeli ci żebra miłe.
Gaston spieszył się. Nie miał czasu do burdy ulicznej. Dobywszy z surduta pistolety, rzekł:
— Co wolicie, szanowni patryoci, zrobić znajomość z moimi pistoletami i ze szpadą, czy