Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/256

Ta strona została przepisana.

ciągły szum, jakby wiatr przeleciał po wierzchołkach tysięcy sosen.
Kabryolet zatrzymał się. Nie było możności posunąć się dalej, głowa przy głowie tłoczył się nieprzejrzany tłum, zwarty tak szczelnie, iż zdawał się tworzyć masę jednolitą.
Wyszedłszy z kabryoletu, usiłował Gaston torować sobie drogę łokciami wzdłuż domów. Trudził się daremnie. Przepchawszy się kilka kroków, uwiązł w tłumie, jak w bagnie. Nie mógł się ruszać ani w prawo ani w lewo, nie mógł się cofnąć. Przykuty do miejsca, podnosił się na palcach nóg, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Nie widział nic oprócz kapeluszów, czapek, czepców, wachlarzów.
Bastylia zamilkła; nie było już słychać mowy armat.
Gaston wytężył słuch. Nie mógł pochwycić nawet odgłosów strzałów karabinowych. Nagle doleciał go zdaleka niewyraźny szmer, jakby stłumiony krzyk wielkiego mnóstwa spłoszonych ptaków. Szmer zbliżał się, pędził nad olbrzymią falą głów ludzkich, rosnąc, zgęszczając się po drodze, aż wybuchnął tuż obok niego z łoskotem grzmotu:
— La Bastille est prise, la Bastille est prise!
Tłum, dotąd zwarty, stłoczony, drgnął, zaczął się ruszać, cofać. Ktoś parł widocznie