Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/257

Ta strona została przepisana.

z przodu, od Bastylii, tego olbrzymiego węża, który zajmował całą szerokość ulicy. Nie chcąc być wciągniętym w jego sploty, uduszonym, zmiażdżonym, trzeba było albo cofnąć się z nim razem, albo schronić się do sieni jakiego domu.
Gaston wybrał drugi środek ocalenia. Skoczył na schody najbliższego domu, stanął na progu. Będzie mógł z góry, bez przeszkody, ogarnąć ruszający tłum. Jeżeli panna de Laval płynie z falą burzliwą, dostrzeże ją łatwiej...
Z szumem górskiego potoku, z okrzykami radości, tryumfu, toczył się obok niego wąż hałaśliwy. Jego zdumione oczy poznawały znajomych, osoby, należące do najwytworniejszego towarzystwa stolicy, zmieszane z nędzą przedmieść.
Ale nie było czasu do powitań. Tłum toczył się z taką szybkością, iż Gaston musiał wytężyć całą uwagę, by się jego wzrok nie zgubił w tem morzu głów. Szukał tylko jednej głowy, szukał jej z zapartym oddechem, z bijące m sercem. W takim tłoku nie trudno o wypadek nieszczęśliwy. Tłum, choćby najwytworniejszy, jest zawsze cielskiem niesfornem, strachliwem. Dość cienia niebezpieczeństwa, Jakiegoś niemądrego, niczem nieuzasadnionego hasła do ucieczki, by stracił przytomność, by siał się ślepem, głuchem z trwogi zwierzęciem, powodowanem jedynie samolubstwem instynktu samozachowawczego.