Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/258

Ta strona została przepisana.

Gaston widział inwalidów, widział Szwajcarów, policzkowanych, bitych przez drapichrustów z gębami zbójów. Krew w nimi zakipiała na ten widok, ale był bezsilny. Cóż znaczyły jego pistolety, jego szpada wobec tysięcy pięści?
Teraz chwiało się coś nad tłumem, coś, jakby garnek czerwony. Coby to mogło być? Na sztandar było to za małe, za okrągłe. Głowa, okrwawiona głowa ludzka... Niósł ją jakiś człowiek z ludu na pice, otoczony tłumem kobiet z rozpuszczonemi włosami.
— Na latarnię wszystkich czarnych! — wyły patryotki, tańcząc dokoła szczególnego sztandaru.
Gaston poznał tę straszną, pokaleczoną, krwią ociekłą głowę z szeroko otwartemi, szklistemi oczami: margrabia de Launay, komendant Bastylii!
Zamknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył, padł jego wzrok na pannę de Laval. Szła po drugiej stronie ulicy, popychana przez unoszący ją tłum. Była śmiertelnie blada, czepiała się rękami murów, jak gdyby je o pomoc błagała.
Pojechała z księżną d’Anville la Rochefoucaud, aby widzieć „zorzę wschodzącej wolności“. Przybyła na plac Bastylii w chwili, kiedy mosty warowni opadły. Serce jej uderzyło żywiej, i ona bowiem nienawidziła Bastylii,