Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/260

Ta strona została przepisana.

umarła. Daremnie szukała w spojrzeniach ocierających się o nią kobiet z ludu przedmiejskiego jakichś błysków litości. Pijaną radość widziała wszędzie i taką tryumfującą nienawiść, iż zadrżała z trwogi. Gdyby się te patryotki i na nią rzuciły! Och... Była przecież w ich pojęciach także arystokratką, zdrajczynią.
Myślała już teraz tylko o własnem ocaleniu. Żeby się można gdzie schronić w jakiejś bramie, w jakiejś sieni... Zatrwożony instynkt samozachowawczy przesłonił jej straszną głowę pana de Launay, zwycięzców, patryotów, tłum.
Zbliżała się właśnie do jakiegoś kościoła; drzwi były otwarte. Tu będzie bezpieczną... Zebrawszy resztki sił, uczepiła się oburącz kamiennych schodów i wczołgała się po nich na czworakach.
Znalazłszy się w kościele, odetchnęła. Oparta o filar tuż przy wejściu, obrzuciła nawę zdziwionem spojrzeniem. Świątynia była pełna. Jakiś młody ksiądz stał na ambonie w komży i mówił coś, gestykulując żywo. W pierwszej chwili nie zrozumiała, co mówił. Dopiero, kiedy ochłonęła po wrażeniach ostatnich godzin, zaczęła słuchać uważnie.
Nie słowo Boże spadało z ambony, jeno polityka. Ksiądz wzywał ludność przedmieścia do spokoju, do umiarkowania: „Nie burz-